Wygodnie jest jeździć autostradami. Szybciej, bezkolizyjnie, ze znacznie niższym poziomem napięcia, a w efekcie i zmęczenia jazdą. A także mniej niszczy się samochód. Istnieje jednak coś takiego, jak rachunek do zapłacenia. „Nie ma obiadu za darmo; ktoś za ten obiad musi zapłacić” – mawiał Noblista Milton Friedman. I dlatego autostrady są płatne.
Tymczasem media alarmują, że bardzo znacznie spadła częstotliwość użytkowania już istniejących (kawałków!) autostrad, po rozpoczęciu poboru opłat za przejazdy. Zamiast zastanowić się – z sensem! – dlaczego tak się dzieje, słyszymy z kręgów biurokracji drogowej (w skrócie: drogokracji), że wobec tego wprowadzi się opłaty także na starych drogach.
Potwierdza to moją opinię, że w polskiej transformacji udały się mechanizmy rynkowe, które – mimo nienajlepszego przy nich majsterkowania – stworzyły jednak warunki do nieznanej wcześniej w naszej historii ekspansji gospodarczej. Natomiast państwo pozostaje gamoniowate, a swoją niesprawność nadrabia czepliwością.
A może by tak zacząć myśleć? Istnieje w ekonomii zależność między wartością produktu (usługi) a jej ceną. Jeżeli na całej trasie z Warszawy do Poznania czy do granicy (której nie ma!) utrzymałyby się takie stawki za kilometr, jak na trasie Konin-Nowy Tomyśl, to spokojnie mógłbym kupić tańszy od tej opłaty bilet kolejowy i jeździć pociągiem ekspresowym.
Przedsiębiorcy wożący towary też przedstawiają swoje decyzje wyjścia z autostrady w kategoriach ekonomicznych. Mówią o relacji kosztów przewozu autostradą do wartości przewożonego towaru i wskazują, że na odcinku Konin-Nowy Tomyśl jest to ok. 45% wartości przewożonego towaru! Można sobie wyobrazić, że koncesjonariusze są pazerni i podnoszą stawki w nieskończoność (chociaż wątpię, bo to prywatni przedsiębiorcy i potrafią liczyć). Ale przecież ktoś przygotowywał umowy z tymi, którzy drogi budowali i teraz je obsługują.
Robiono też, mam nadzieję, jakieś obliczenia. Szacowano liczbę użytkowników przyszłych autostrad i na tej podstawie podejmowane były decyzje, czy opłaci się budować autostradę, pobierając za korzystanie z niej opłaty odpowiadające wartości tej usługi. I nie obiecywano – mam nadzieję – koncesjonariuszom, że ułatwi im się pobieranie dowolnych opłat poprzez blokowanie dróg i pobieranie „karnych” opłat.
Zresztą tam, gdzie państwo samo postanowiło wyręczyć prywatne konsorcja (pokłosie rządów PiS!) jest – jak wynika z prasy – jeszcze gorzej. Jeśli na trasie Konin-Nowy Tomyśl ruch spadł o połowę, to na trasie Gdańsk-Grudziądz aż o trzy czwarte. No i tam właśnie drogokracja odgraża się, że wprowadzi „karne” opłaty za korzystanie z tras alternatywnych!
A może jest jeszcze gorzej , czyli bardziej bezmyślnie. Może zarażone entuzjazmem do manny z nieba w postaci unijnej „darmochy” kolejne rządy przyjmowały plany budowy autostrad ot, tak sobie, bo to ładnie wygląda w porównaniach międzynarodowych? Czyli nawymyślano autostrady tam, gdzie nie będzie dostatecznego ruchu nawet i za 10 lat. W końcu trzeba pamiętać, że to jest też biznes i nie powinno się budować dróg – jak kiedyś – dlatego, że premier Jaroszewicz miał swój pałacyk nad Wisłą za Karczewem, albo budować trasy Warszawa-Katowice bo Gierek i iluś tam jeszcze partyjnych bonzów jeździło często na Górny Śląsk! Zapewne w średnio rozwiniętym kraju tych autostrad, po których będzie jeździć dostateczna liczba kierowców, powinno być mniej. Tyle, że sensownie budowanych i pobierających opłaty w wysokości odpowiadającej wartości tych usług…