W teatrze, operze, czy filharmonii ładną tradycją były, gdy przedstawienie premierowe spodobało się widowni, oklaski i wołanie: „Autor! Autor”, w następstwie czego na scenie pojawiał się autor sztuki, libretta, czy muzyki. Chętnie bym rozszerzył tę ładną tradycję na bardziej prozaiczne sprawy życia publicznego.
Mam w tym względzie pewne, bardzo odległe w czasie, doświadczenia. Jeszcze w latach studenckich, przechodząc przez Plac Bankowy (wówczas Plac Dzierżyńskiego), zostałem zapytany przez łowiącego opinie przechodniów teleżurnalistę, kogo chętnie chciałbym zobaczyć w telewizji. Odpowiedziałem bez namysłu, że chciałbym zobaczyć tych urzędasów, którzy planują miejsca przystanków autobusowych i tramwajowych. Zmieniali je bowiem po parę razy w roku, bez żadnego sensownego powodu. Chciałem więc zobaczyć dziwolągi; coś w rodzaju cielęcia z trzema głowami.
W podobny sposób traktuję tych, którzy kupili akcje Jastrzębskiej spółki, chętnie bym ich zobaczył i usłyszał, jakie to procesy myślowe doprowadziły ich do zakupu tych akcji. Jest to bowiem dla mnie zagadką. Jakiej dywidendy oczekują od spółki górniczej, znając polskie górnictwo węgla kamiennego i pasożytniczo-wymuszeniowe zachowania związkowców oraz ogólną sytuację światową w tym sektorze gospodarki.
Górnictwo od kilkunastu lat odnotowuje zyski nie dlatego, że zwiększa wydajność pracy na jednego zatrudnionego, ale dlatego, że rosną ceny ropy, które „ciągną” za sobą ceny innych paliw. W tych latach spółki górnicze odnotowują zyski, które następnie w większości „przejadane” są w postaci premii, nagród, piętnastych i szesnastych pensji, itd. Na inwestowanie, nie mówiąc już o zysku netto dla właściciela pozostaje niewiele, albo zgoła nic.
Ale tak jest w d o b r y c h latach. Gdy ceny ropy idą w dół, górnictwo węgla kamiennego przynosi generalnie straty. Górnicze związki powiększają jeszcze „dziurę” budżetową spółek, domagając się takich samych podwyżek w latach strat, jak w latach zysków. Straty te są następnie przerzucane w części na dostawców spółek węglowych, a w części pokrywane z przyszłych zysków, gdy ceny ropy (a więc i węgla) zaczynają znowu iść w górę. Gdzie są więc owe zyski, z których akcjonariusze inni niż państwo – przyuczone do subsydiowania górników – mogliby otrzymać dywidendę? Może któryś z autorów tych decyzji powiedziałby coś Czytelnikom? Autor! Autor!
Komuś, kto myśli, że mógłby mnie złapać na haczyk i zapytać: „A Bogdanka?” odpowiadam, że odczepić się z tego haczyka jest bardzo łatwo. Bogdanka była odległym geograficznie i kulturowo outsiderem, w którym nigdy nie zagościły w takim stopniu pasożytniczo-wymuszeniowe obyczaje. Wiedząc, że ich nikt tak bardzo nie będzie subsydiować, związkowcy – i załogi – zaakceptowali chcąc-niechcąc restrukturyzację, w wyniku której m.in. „odchudzono” zatrudnienie i zwiększono wydajność. Jest dzisiaj ona 2-3 razy wyższa niż na Górnym Śląsku, co pozwala na jakie-takie zyski nawet w chudych latach, gdy ceny ropy – i węgla – idą w dół.
Jest jeszcze jeden problem, moim zdaniem. Dotychczas mieliśmy huśtawkę zysków związanych ze zmianami na rynku ropy, czy może dokładniej z „falowaniem” cen ropy (i węgla). Jeśli moje poglądy na tzw. cykl surowcowy są zgodne z rzeczywistością, to od drugiej połowy obecnej dekady wejdziemy w fazę spadających cen (tak jak to miało miejsce w poprzednich cyklach). Ile spółek węglowych przetrwa te zmiany? Będą one dobre dla n o r m a l n e j gospodarki, ale w tej definicji nie mieści się jednakże nasze górnictwo węgla kamiennego…