Media ekscytują się kolejną „bańką”, tym razem lokalną, nie globalną. W Czechach – kraju rozsądnym i liczącym pieniądze – wyszły na jaw rzeczywiste koszty tzw. zielonej energii, to znaczy energii z odnawialnych źródeł. To, co media ujawniły, a odpowiednie urzędy – pod presją – potwierdziły, to szokujący Czechów fakt o g r o m n y c h k o s z t ó w tzw. zielonej energii.
Z komentarza praskiego korespondenta Gazety Wyborczej wynika, że cena wykupu energii z elektrowni słonecznych jest dziesięciokrotnie wyższa niż cena rynkowa energii. Co to oznacza, każdy powinien rozumieć. Oznacza to wysokie subsydia dla producentów. A przy gwarantowanej cenie, dającej wysokie zyski, chętnych do produkcji jest bardzo wielu. Nowy liberalno-konserwatywny rząd przestraszył się i zapowiada ograniczenia subsydiowania. Tym bardziej, że w warunkach kryzysu fiskalnego pieniędzy jest mało i wysokie koszty przeniosą się na ceny. Tylko w 2011r. ceny energii wzrosną tam o 22%!
I też wiemy, co to oznacza. Szantażowanie, że oto znikają „zielone” stanowiska pracy i szanse na „świetlaną” ekoodnawialną przyszłość. A wiadomo choćby i stąd, że taka „bańka” ekoenergetyczna pękła w ub. roku w Hiszpanii i podobny krzyk ekocwaniaków, którzy zwęszyli niezły zarobek na nierynkowych manipulacjach rządu rynkiem energii, też biło w Hiszpanii pod niebiosa. Tam też „postępowcy” socjalistycznego premiera Zapatero chcieli pokazać jacy to są ekopostępowi. No, ale 30 miliardów euro, jakie wyrzucono w błoto, okazało się zbyt wielkim ciężarem i subsydowanie energii dostarczanej z elektrowni słonecznych rzędu 500% (a nie były to jedyne subsydia!) zredukowano i wiele zakładów produkujących elementy do kolejnych elektrowni zostało zamkniętych. A i same elektrownie nie wiadomo czy przetrwają.
Opowieści o wielkiej przyszłości energii odnawialnej i ogromnych postępach technologii okazują się bujdą na resorach. Ogromnych kosztów odnawialnej energii nie da się dłużej ukrywać w różnych „kieszonkach” rządowych budżetów. No i czytamy w Financial Times, że w najbardziej ekoenergetycznym kraju Europy, Niemczech, użytkownicy energii płacić będą zwiększoną o 70% opłatę dodatkową do rynkowej ceny energii (przeznaczoną na finansowanie ekoelektrowni, w Niemczech częściej wiatrowych niż słonecznych). A brytyjski Ofgem, regulator rynku energetycznego, zapowiada, że do 2016r. rachunek za energię elektryczną przeciętnego gospodarstwa domowego wzrośnie o 60% (co biznes prywatny uważa za wielkość niedoszacowaną!).
Dawni rewolucjoniści śpiewali: ”Nadejdzie kiedyś dzień zapłaty”. Właśnie nadchodzi. Zresztą, nie są to jedyne koszty do zapłacenia. Prace hiszpańskich analityków pokazały, że na jedno powstałe „zielone” miejsce pracy w subsydiowanym biznesie zniknęły średnio 2,2 miejsca pracy w normalnym, niesubsydiowanym biznesie. A niedawny raport Instytutu im. Bruno Leoniego dotyczący Włoch wskazuje, że jedno „zielone” miejsce pracy we włoskiej energetyce wiatrowej kosztuje ponad cztery miejsca pracy w przemyśle niesubsydiowanym, a jedno miejsce pracy w energetyce słonecznej ponad sześć miejsc pracy (a te dane to tylko scenariusz optymistyczny!).
Dalszy ciąg zacytowanej rewolucyjnej pieśni brzmi: „Sędziami wówczas będziem my”. Nie wiem jednak, kto będzie sędziami tego ekoszaleństwa – miejmy nadzieję, że wyborcy, nie zaś kolejni „postępowcy”…