Ciągle pisze się u nas o groźbie długookresowego spowolnienia naszej gospodarki, czy o stagnacji na średnim poziomie rozwoju. Bez większego zrozumienia zresztą, w czym tkwi sedno problemu. Spróbuje pójść tropem źródeł takich zagrożeń, zaczynając od cytatu sienkiewiczowskiego „Potopu”. Tam król szwedzki polecił swemu generałowi zaoferować „Sobiepanowi” Zamojskiemu Zamojszczyznę jako dziedziczne udzielne księstwo. Na komentarz, iż jego królewska mość jest bardzo szczodra, Karol Gustaw odpowiedział właśnie tytułowe: „Daję, bo nie moje”.
Otóż jednym z najważniejszych problemów, prowadzących do erozji dynamiki gospodarczej naszego kraju, jest niekończąca się skłonność do „wmaślania” się elektoratowi przez polityków. Gdy brak pieniędzy w budżecie na owo „wmaślanie”, można – co odkryto już dawno na Zachodzie – „wmaślać” się za pośrednictwem regulacji. A to wprowadzi się dłuższe urlopy macierzyńskie. A to znów jakieś dodatkowe uprawnienia urlopowe na załatwianie pilnych spraw zawodowych i rodzinnych. A to zwiększy się uprawnienia klientów względem producentów lub handlowców. I tak dalej, i dalej.
Mało refleksyjnemu elektoratowi (czyli, powiedzmy szczerze, znacznej jego większości), to „wmaślanie” bardzo się podoba. Tyle, że te popularne dary politycy dają na zasadzie dobrze nam znanej, mianowicie: „daję, bo nie moje”. Nie oni będą płacić koszty „wmaślania” się. Nie ma jednak obiadu za darmo, jak ostrzegał Milton Friedman. Ktoś za niego musi zapłacić. Producent, kupiec, usługodawca. I tu właśnie zaczynają ujawniać się koszty takiej żebraczo roszczeniowej mentalności, wedle terminologii prof. Józefa Kozieleckiego sprzed lat prawie dwudziestu.
Koszty są dwojakie. Po pierwsze, będziemy mieć mniej dóbr czy usług, gdy podniesienie kosztów wyeliminuje część producentów, handlowców, czy usługodawców, którzy nie wytrzymają finansowo znacznego wzrostu kosztów różnego rodzaju (które tylko przykładowo wymieniłem powyżej). Natomiast ci, którzy pozostaną poniosą ceny. Np. wyższe odszkodowania za błędy w sztuce lekarskiej spowodują wzrost cen usług medycznych, gdyż szpitale, czy poszczególni lekarze, będą musieli ponieść koszty ubezpieczenia się od konsekwencji kosztownych wyroków sądowych. W sumie będzie, więc, i mniej, i drożej.
Jak wzmiankowałem jednakże, obdarowanym to się podoba i wołają o jeszcze. Jeden z nawiedzonych żurnalistów pisze w Dzienniku-Gazecie Prawnej o „państwie ćwierćopiekuńczym”. Jeśli wziąć pod uwagę fakt, iż wydatki publiczne od wielu lat stanowią 44-46% PKB, a więc prawie połowę wytworzonego bogactwa zabiera nam państwo i rozdaje wedle politycznego klucza, to w pełni opiekuńcze państwo – traktując serio opinię red. Wosia (czego nie polecam!) – musiałoby wydawać ok. 180% wytworzonego PKB. Ponieważ wydać można (nie licząc pożyczek i czasem darmochy z zagranicy) tylko tyle, ile się wytworzyło, więc żebraczo-roszczeniowa mentalność musi nas zaprowadzić w ślepy zaułek, czyli tam, gdzie j u ż znajduję się zachodnioeuropejskie państwa opiekuńcze, które z dekady na dekadę rosną coraz wolniej – w obecnej dekadzie w tempie mniej-więcej j e d e n p r o c e n t r o c z n i e.
W tej samej gazecie inny dziennikarz relacjonował wyniki badań ankietowych, wskazując na skrajny i rosnący poziom roszczeniowości Polaków, którego nie da się sfinansować. Jak to ćwierć wieku temu stwierdził smętnie kalifornijski politolog, prof. A. Wildavsky, „dostrzegliśmy naszego nieprzyjaciela i okazaliśmy się nim my sami”. Groźba długookresowego spowolnienia jest bardzo realna i może dotknąć również nasz kraj. Tyle, że z zupełnie innych powodów niż wskazuje większość komentatorów.