Dziwne rzeczy dzieją się w naszym racjonalnym – ponoć coraz bardziej – świecie. Używając, bez wątpienia, coraz więcej rozmaitych technicznych udogodnień, wiemy o ich funkcjonowaniu coraz mniej. Jednocześnie ze szkół wynosimy nie tylko coraz mniej wiedzy z dziedziny nauk ścisłych, ale też coraz mniejszą zdolność analitycznego myślenia (to zjawisko obserwuję również jako nauczyciel akademicki). Być może jest to brak nie tylko matematyki, ale wręcz filozofii, która pierwsza uczy nas zadawać właściwe pytania.
W rezultacie zeloci rozmaitych krucjat, mód i strachów mają się prawie tak dobrze, jak łowcy czarownic w Europie średniowiecza. Mało komu chce się demaskować nonsensy, czasem bardzo szkodliwe, owych zelotów. A jeśli uda się narzucić modę na coś lub czymś solidnie nastraszyć, to pozbawieni kontaktu z nauką – i, co gorsze, z metodami naukowej analizy – ludzie to kupią. Jak śpiewał Wojciech Młynarski, „ludzie to lubią, ludzie to kupią; byle na chama, byle głośno, byle głupio…”
Nie tak dawna afera w Niemczech z tzw. zdrową żywnością, jako rozsadnikiem szkodliwych bakterii, przeszła mało zauważona. A przecież to powinno być oczywiste dla wykształconych ludzi, że żywność „organiczna”, bez konserwantów, czy innych środków chroniących ją przed brudem i tym wszystkim, co brud niesie, czyni tę żywność większym zagrożeniem dla zdrowia – w porównaniu żywnością podlegającą normalnej ochronie chemicznej. Ale skoro jej zeloci wykreowali modę na „zdrową żywność”, to moda okazuje się silniejsza niż (coraz bardziej wątła) świadomość o tym, na czym owo zdrowie organicznej żywności miałoby polegać.
Amerykański felietonista, Daniel Akst, podkreślał niedawno, że wytykanie palcem antynaukowej ortodoksji tzw. klas mielących ozorem (chattering classes) czyni ludzi takich jak on najbardziej nielubianymi uczestnikami towarzyskiego grillowania. I dodaje, pół żartem-pół serio, że technologia plus ignorancja uczyniły to, co nie udało się religii, mianowicie nadanie światu swoistej atmosfery tajemniczości.
Tygodnik „Polityka” zajął się niedawno innym aspektem tej samej kwestii, mianowicie strachem przed genetycznie modyfikowana żywnością (GMO). A dokładniej: prorokami krucjaty przeciwko GMO. O samej GMO wiadomo dość. Człowiek modyfikował żywność od czasu, gdy 10-12 tys. lat temu zajął się rolnictwem. A ogromna ilość już wyprodukowanej i skonsumowanej żywności nie zaszkodziła jeszcze nikomu. Ale zeloci-prorocy nadal jeżdżą po świecie i straszą.
I co się okazało? Dwoje spośród trójki proroków, to jakieś dziwolągi: (mito)twórca tzw. instytutu odpowiedzialnej technologii w jakimś amerykańskim Rozkraczewie (i były nauczyciel tańca) oraz farmer-kombinator, który myślał, że wykołuje firmę produkującą nasiona GMO, któremu się to nie udało. Jedynie trzecia prorokini ma jakieś związki z nauką. Pani neurobiolog z Moskwy, strasząc przed katastroficznymi skutkami GMO, niczego nie udowodniła w żadnym naukowym czasopiśmie. W dyskusji zaś z panią neurobiolog okazało się, że to wszystko „pic i fotomontaż”, jak mawiano w moich studenckich czasach.
Ale wyniki jej „badań” zostały mimo to przedstawione na konferencji sponsorowanej przez Greenpeace. A organizacja ta zajmuje się, jak wiadomo, w pierwszej kolejności straszeniem ludzkości rozmaitymi katastrofami związanymi ze stosowaniem osiągnięć nauki w gospodarce i w ogóle w życiu ludzkim. A że ludzie (niestety!) lubią być straszeni, więc osiąga rozliczne sukcesy w tej walce z nauką. Być może, więc, elukubracje rosyjskiej neurobiolog znajdą się w jakimś ważnym politycznie raporcie w rodzaju raportów IPCC (oenzetowskiej organizacji ds. zmian klimatycznych), gdzie również znaleźć można liczne ślady twórczości rozmaitych zelotów. I tak oddalamy się coraz bardziej od nauki i naukowego myślenia…