Kiedy piszę o edukacji ekonomicznej społeczeństwa nie mam na myśli studiów ekonomicznych, rzecz jasna, tylko edukację obywatelską. Czyli co obywatel tego kraju rozumie z tego, co słyszy lub czyta na temat gospodarki (krajowej, europejskiej, bądź globalnej).
Słuchając i czytając ciągle mam wrażenie, że po prawie 22. latach normalności (no, powiedzmy, umiarkowanej normalności!) ciągle jest to raczej niewiele. Kilka dni temu w jednym z dzienników przeczytałem komentarz nt. cukru i dowiedziałem się, że jakiś czytelnik napisał do owej gazety z oburzeniem, co rząd na to, że cena cukru sięga już 5 zł za kilo (sam zapłaciłem 5,30 w lokalnym sklepiku).
Mam w takim przypadku wrażenie, że wszystko co mówię i piszę, to wołanie na puszczy, ginące w gąszczu drzew i myślę, że może lepiej byłoby wołać w górach, bo przynajmniej echo odpowiedziałoby to samo – czyli z sensem. Czy naprawdę do ludzi nie dotarło jeszcze, po tylu latach, że to nie państwo ustala ceny. Ale pal sześć owego czytelnika – być może był to jakiś emeryt, któremu czas zatrzymał się w 1989r.
Ale co zrobił ów autor gazetowej notatki, aby przypomnieć chociaż czytelnikom (nie tylko owemu „oburzonemu”), że z reguły – jeśli tylko państwo nie „wtrążala” się z kontrolą cen, to decyduje o tym relacja podaży i popytu. A jeśli wtrążoli się, to wprawdzie cena pozostanie niższa, ale za to nie będzie można kupić tego, czego cenę zamrożono na zbyt niskim poziomie.No i że w przypadku artykułów rolnych następna porcja (trzciny cukrowej gdzie cieplej i buraka cukrowego gdzie zimniej) pojawi się dopiero po zbiorach.
Już wykluczam wyższą szkołę jazdy (ekonomicznej oczywiście), czyli żeby przypomnieć, gdy mówi się o „spekulantach”, że spekulant może co najwyżej spowodować podwyżkę lub obniżkę cen w ramach trendu zwyżkujących lub zniżkujących cen. Do wyższej szkoły jazdy zaliczyłbym też przypomnienie, że to banki centralne wlały do gospodarki światowej tyle płynności, że inwestorzy rozpaczliwie poszukują jakichś rentownych lokat (w tym również kontraktów terminowych na cukier).
Jakiś czas temu w innej gazecie przeprowadzono – jeszcze przed kryzysem finansowym – ankietę, pt. czego oczekujemy od UE. Obnażyła ona swoistą żebraczo-roszczeniową mentalność wielu, w tym pewnego studenta informatyki. Tenże student stwierdził, iż Unia powinna zrobić coś z naszymi płacami, bo gdy mówi ile u nas zarabia się, to ludzi z Zachodnie Europy kręcą z niedowierzaniem głowami.
Student – i to nauk ścisłych – okazał się niezdolny do zrozumienia elementarnego faktu, że płaca zależy od wydajności pracy, a nie od regulacji państwowych, czy ponadpaństwowych.
I to było jeszcze bardziej przygnębiające niż oburzenie owego cukrowego emeryta. Bowiem wczorajsi studenci jutro mogą przecież współkształtować opinię społeczną. Czy to znaczy, że ludzie dalej nie rozumieją z tego co dzieje się w gospodarce absolutnie n i c?
Myślę, że aż tak katastrofalnie nie jest. Porównajmy wyniki Platformy, partii najmniej krytycznej wobec wolnego rynku (mimo niedawnego nasilenia aberracji): 10 lat temu samotna PO zdobyła niecałe 12% głosów, w 2007r. 41% głosów i w najnowszych sondażach 35-47%. Dalej jest już kiepsko, bo SLD Millera (i sam Miller) uczyło się jednak rynku, czego już Kaczyńskich i PiS-ie powiedzieć już się nie da. Ani o partiach obecnych dzisiaj w parlamencie (SLD przechodzi intelektualny regres w kwestiach gospodarki). Ale postęp jest przygnębiająco powolny…