PiS nie zmienił taktyki. Straszył nadchodzącym kryzysem podczas rządów PO. Miał nadzieję, że globalny kryzys i będąca następstwem recesja dotrze i do nas. Wszyscy pisowcy z obu Kaczyńskimi opowiadali na wyprzódki, jak to będzie strasznie. Było to wyjątkowo paskudnym zachowaniem, gdyż – jak wiadomo – kryzys ekonomiczny jest w dużej mierze następstwem zachowań ludzkich, wynikających z przekonania, że jest kryzys.
Jeśli ludzie uwierzą, że jest kryzys, to będą mniej kupować, mniej inwestować – i w rezultacie zamiast łagodnego spowolnienia będzie ostry spadek popytu, produkcji i będzie rzeczywiście kryzys. Ale Polacy wtedy nie „kupili” propagandy klęski i mieliśmy niewielki wzrost PKB. Czy kupią teraz tę samą propagandę, wspieraną hasłem, że Polacy zasługują na więcej? Hasłem może i chwytliwym dla wierzących w spadającą mannę z nieba, czy też z Unii, ale dość bezsensownym.
Na ogół o tym, co kto dostał i czy na to zasłużył, decydują sprawne instytucje, prawidłowa struktura bodźców w skali kraju oraz etyka pracy w skali jednostek. Jakie instytucje i czemu służące tworzył PiS, mieliśmy okazję przekonać się przez dwa lata – i wystarczy. Zaś obietnice powrotu do wysokiego tempa wzrostu z tamtych lat świadczą tylko o analfabetyzmie ekonomicznym. Można by powiedzieć, za ludowym porzekadłem, że wzrost 5-7% trafił im się, jak ślepemu psu suka. Po prostu dotarli do władzy, gdy cykl koniunkturalny był u szczytu fazy ekspansji – i tyle było ich zasługi.
Nie wróżę, więc, raczej sukcesów straszeniem klęską pod rządami Platformy. Czasy mamy nadal trudne i nadal wynika to głównie z tych samych – przychodzących ze świata – przyczyn. Dziś jednak można też straszyć inaczej. Tak, jak np. robi to dodatek codzienny do kwartalnika „Krytyka Polityczna”. Ani ów kwartalnik, ani ów dodatek codzienny (wbrew swojej nazwie) w wyborach wprawdzie nie startuje, ale starają się przekonać swoich czytelników, że jest jeszcze jeden wybór – mianowicie bunt.
Od starych, wyranżerowanych eks-komunistów, którzy stali się antyglobalistami, żeby móc dalej kąsać w łydki kapitalizm, po jakąś zaczadzoną marksizmem smarkaterię wszyscy na wyprzódki zapowiadają koniec kapitalizmu, plują na rynek (pod wiatr zresztą!) i zapowiadają bunt. Strasznie się martwią tylko jednym, że u nas nie widać oznak tego buntu.
I, oczywiście, w każdej rozmowie nt. badań nad młodzieżą i o młodzieży w ogóle zadają z nadzieją to samo pytanie: „dlaczego się nie buntują?” lub zagrzewają – samych siebie najczęściej – hasłem: „jeszcze dojrzeją do buntu!”. Sądzę jednak, że owi „nagrzewnicy” łudzą się okrutnie.
Ci młodzi wprawdzie słyszeli, a nawet widzieli owych „oburzonych” z Zachodu – czasem nawet z pierwszej ręki, bo wracali do kraju po stracie pracy za granicą. Ale tę pracę stracili, bo właśnie nadchodzi czas stagnacji i schyłku, konsekwencja półwiekowego życia z ręką w kieszeni sąsiada, jak państwo opiekuńcze nazwał kiedyś ojciec niemieckiego cudu gospodarczego Ludwig Erhard. Klęskę żebraczo-roszczeniowej mentalności widać już gołym okiem. I nie pomogą okrzyki „zabierać bogatym!”. Ile jeszcze można zabrać najbogatszym Amerykanom, gdzie dochody fiskusa z PIT w ponad 80% płaci 20% najlepiej zarabiających (za miedzą u Niemców jest podobnie)?
Nadchodzą czasy trudnej lekcji, zapomnianej na Zachodzie po drugiej wojnie światowej. Lekcji życia w granicach własnych dochodów. Szanse na skuteczne pobranie owej lekcji mają w znacznie większej mierze np. Polacy lub Czesi niż Francuzi czy Grecy. Pod warunkiem odwrócenia się tyłem do komunizujących „buntologów”…