W czasie radiowej dyskusji pewien dziennikarz, przejęty nota bene żarliwą wiarą w potrzebę kontroli przez państwo nad rozpasanym rynkiem, zauważył ze zgrozą, że jakieś przedsiębiorstwa prywatne mają wyższy rating niż państwa, w których są one zarejestrowane. Zgroza! – stwierdził ów reprezentant nurtu myślenia o gospodarce, który wybitny publicysta Financial Times, Samuel Brittan, nazywa „państwochwalstwem”.
Tymczasem taka właśnie „zgroza” była normą przez stulecia historii gospodarczej Europy. A nawet historii antycznej: bankierzy z państw-miast greckich mieli często wyższy standing finansowy (płacili niższy procent od pożyczonych pieniędzy) niż miasta, w których żyli i pracowali.
Dlatego przypominam przy każdej okazji, że wyjaśnienie współczesnego kryzysu finansowego w kategoriach chciwych bankierów i szlachetnych rządów ratujących zagrożone finanse swoich państw jest bajeczką, którą politykom udało się „sprzedać” mało refleksyjnej większości obywateli. Albo takim, których zdolność do refleksji została przyćmiona zawiścią wobec bogatych.
Fakt, że coraz więcej krajów musi płacić coraz wyższy procent za sprzedawane inwestorom obligacje i bony skarbowe nie wynika z chciwości bankierów tylko z ich percepcji malejącej wiarygodności tych krajów punktu widzenia ich zdolności do terminowej spłaty zaciąganych w coraz większej skali długów. I to też nie jest żadnym zaskoczeniem, jeśli przyjrzeć się historii.
Np. król Francji, Karol VIII, zaciągnął w 1494r. trzy pożyczki na cel wojenne, płacąc kolejno 42%, 56% i wreszcie 100%. Władcy pieniądze zużywali głównie w celach destrukcyjnych, więc ich wiarygodność kredytowa spadała z każdą kolejną pożyczką. Zresztą i tak zwykle była niższa niż solidnych mieszczan. W tym samym czasie, gdy Karol VIII finansował swoje wojny pożyczkami, kupcy i rzemieślnicy w XIV-XVw. płacili w miastach Niderlandów 10-15%, a w bogatszych wówczas jeszcze miastach włoskich tylko 5-10%. No, ale oni tych pieniędzy używali dla pomnożenia, a nie trwonienia bogactwa.
Stopniowo na rynkach finansowych narasta – jak przed wiekami – świadomość, że pożyczane w nieskończoność państwom pieniądze też nie tworzą bogactwa, lecz idą głównie na „socjal”, czyli konsumpcję (tyle, że nie dworu, lecz plebsu, który na ten dwór ma głosować!). A że wydatki państw w stosunku do wytwarzanego bogactwa (PKB) rosną, zaś wzrost gospodarczy maleje, więc i wiarygodność rozumiana jako pewność zwrotu zaciągniętych długów także maleje. To też nie jest wiedza zupełnie nowa. „Ze wszystkich rodzajów kapitału – stwierdzał znakomity prawnik ateński i orator Demostenes – najbardziej produktywna jest WIARYGODNOŚĆ. Kto tego nie wie, nie wie nic”.
Odzwierciedleniem tej świadomości w naszych czasach są nie tylko stopy oprocentowania papierów dłużnych, ale także koszty ubezpieczenia się od ewentualnej niewypłacalności dłużnika. W niedawnym Wall Street Journal podano np., że koszty ubezpieczenia 10 mil. $ na 5 lat od niewyobrażalnego do niedawna bankructwa USA wynoszą 69 tys. $ – dokładnie tyle samo ile koncernu Coca Cola i o 1 tys. $ więcej niż takież ubezpieczenie koncernu naftowego Exxon Mobil. A np. takie samo ubezpieczenie szwajcarskiej firmy Nestle wynosi 66 tys. $, czyli o 18 tys. $ mniej niż ubezpieczenie długu samej Szwajcarii. Do kompletu, ubezpieczenie długu Niemiec jest wyższe o 18 tys. $ niż firmy Siemens.
Żyjemy więc w nowych czasach. Tyle, że jak wiele nowych rozwiązań mają one długą historię…