Czasy wysokiego poziomu niepewności sprzyjają nerwowości, niepokojom i pospiesznie – choć niekompetentnie – formułowanym opiniom i prognozom. Tym razem autorem takich spiskowo-katastroficznych poglądów na temat euro i Niemiec jest w poczytnej gazecie nie mniej ni więcej tylko … szef Centrum Strategii Europejskiej demosEuropa.
Czego tam nie ma! Jest „spirala nieufności”, negocjacje prowadzone „z wdziękiem plutonu egzekucyjnego” i Berlin wymuszający reformy, a nawet Berlin cieszący się z osłabienia euro, bo to pomaga niemieckim eksporterom. Niestety, dyr. Świeboda opowiada szkodliwe niedorzeczności. Szkodliwe, bo dodające napięcia i niepewności, a niedorzeczności, bo świadczące o nieznajomości problemów.
Najprostsze do korekty są sprawy ekonomiczne. Niemcom nie trzeba słabego euro, by sprzedawać wyspecjalizowane maszyny. Przekonali się o tym Amerykanie i inni, naciskający niegdyś na rewaluację marki (jak obecnie na rewaluacje chińskiego juana), gdyż sądzili, że zniweluje to niemiecką nadwyżkę w handlu zagranicznym. Niemcy, rewaluowali markę w latach 60. i wczesnych 70. kilkakrotnie, a nadwyżka istniała i wówczas, i obecnie.
Można ostatecznie nie znać się na ekonomii, ale nie rozumieć, dlaczego Niemcy chcą zlikwidować możliwość dalszej „jazdy na gapę” w strefie euro, to już wstyd (nawet dla humanisty). Niemcy mieli najsilniejszą walutę i byli najmniej skłonni zastąpić ją czymś z konieczności nieco gorszym. Zrobili to dość niechętnie i pod presją swoich partnerów, starając się stworzyć instrumenty dyscyplinujące w postaci Paktu Stabilizacji i Rozwoju. Okazały się one za słabe (do czego przyczyniły się w pewnym momencie nawet same Niemcy i Francja), więc Niemcy uznały, że nie będą więcej finansować jazdy na gapę”, bo jak inaczej nazwać nieumiarkowane zadłużanie się przez mniej wiarygodne kraje strefy euro po niskich, niemieckich stopach procentowych.
I dlatego Niemcy naciskają na – absolutnie niezbędne – zmiany instytucjonalne, które zlikwidowałyby następstwa „grzechu pychy” przywódców politycznych. Czyli stworzenia organizacji określającej ścieżkę wejścia, ale nie określającej ścieżki wyjścia dla członków klubu nie trzymających się reguł. To właśnie jest pycha uznania własnych decyzji polityków za wiecznotrwałe! Jeśli euro ma przetrwać, zmiany powyższe są absolutnie niezbędne i bardzo dobrze, że rząd Niemiec je „wymusza” (mając w tej sprawie poparcie niemal wszystkich swoich rodaków, którzy od hiperinflacji z lat 20. XXw. mają alergię względem słabego pieniądza). Jest to również i w naszym interesie, gdybyśmy mieli wejść do strefy euro.
Dyr. Świeboda pisze o „frustracji na Południu i w Irlandii, co tworzy sytuację prawie beznadziejną dla europejskiej solidarności”. Jaką solidarność ma myśli autor? Solidarność z „pasażerami na gapę” i to takimi, za których przejazd zapłacić muszą inni pasażerowie? A skoro już jesteśmy przy solidarności, to dodam uwagę i pod naszym adresem. Czy w warunkach kryzysowych, wielkich spadków produkcji w 2009r. (rzędu 4-6% PKB) i perspektywy bardzo wolnego wzrostu na Zachodzie Europy w przyszłości wypada nam wojować o stale rosnący budżet UE i fundusze pomocowe? To nie jest jeszcze podejście Grecji, ale nie zyskujemy w ten sposób więcej poważania u tych, którzy są płatnikami netto do unijnego (w tym pomocowego) budżetu. I to nie tylko Niemiec, ale i innych krajów.