Podczas dyskusji o perspektywach gospodarki zwykle mówię, iż mam dwie oceny: złą i dobrą. Zła to ta, że świat zachodni będzie rosnąć jeszcze bardziej powoli, niż w poprzedniej dekadzie, czy dwóch. A dobra to ta, że Polska i większość krajów udanej transformacji też wprawdzie rosnąć bardziej powoli, ale wyraźnie szybciej niż Zachód. A to dlatego, że po piekle komunizmu i czyśćcu transformacji, przykładamy się solidniej do pracy, pracujemy więcej i bardziej skłonni jesteśmy zaakceptować konieczność takich czy innych ograniczeń.
Ale twierdzę powyższe zakładając, że jesteśmy zdolni do zachowania u m i a r u. W żądaniach, oczekiwaniach, planach jednostek i planach władz publicznych. A co będzie, jeśli okaże się, że n i e jesteśmy skłonni? Ano, wcześniej czy później – raczej wcześniej zresztą – pójdziemy śladem Zachodu. A tam właśnie kończy się świat, w którym – według Ludwiga Erharda, ojca niemieckiego, powojennego cudu gospodarczego – żyje się z ręką w kieszeni sąsiada. Państwo opiekuńcze, po pół wieku rozdawnictwa tego co zabrano innym podatkami i tego, co obiecano, a czego nie ma w ogóle i nigdy już nie będzie w takiej wysokości, wymaga ostrego odchudzenia.
Jeśli nie posłuchamy ostrzeżeń o potrzebie umiaru, staniemy się niezadługo – podobnie jak Zachód – światem stagnacji, tyle że na niższym absolutnym poziomie zamożności. Grozi nam zachłyśnięcie się rzekomo nieograniczonymi możliwościami. To przed tym przestrzegało właśnie ludowe porzekadło, doradzając, by jeść łyżką, a nie chochlą…
Dlatego radzę wszystkim, by nie przymierzać się do chochli. Pracobiorcom, by wzięli pod uwagę, że w gospodarce rosnącej w tempie 3% z kawałkiem nie należy oczekiwać powszechnego wzrostu płac o 10% z kawałkiem (do analityków również apeluję, by nie biadali, że płace rosną tak powoli, gdy rosną 5-6% rocznie nawet przy 3-4% inflacji). Do związkowców, by powstrzymali się od ciągłej presji na wzrost płacy minimalnej, po to tylko, by umożliwić tym wszystkim, którzy zarabiają więcej, domaganie się podwyżek w celu przywrócenia dawnych relacji (tych sprzed podwyżki płacy minimalnej).
Rządzącym życzę, by z umiarem traktowali swoje obietnice i nie opowiadali za dużo np. o 300 mld. zł unijnej darmochy wspieranej 100 mld. budżetowych pieniędzy na wkład własny. Po pierwsze, pieniędzy w takiej skali zapewne nie będzie. Po drugie zaś, rządzący doszli wreszcie – mam nadzieję – do wniosku, że ów wkład własny był jednym z trzech głównych czynników ostrego wzrostu deficytu budżetowego i nie należy powtarzać tych samych błędów.
Do samorządów, przybierających dramatyczne pozy, że rząd chce im ograniczać możliwości rozwojowe też apeluję, by spojrzeli prawdzie w oczy. Ten rozwój dokonuje się za pieniądze zagranicznych podatników, a tzw. wkład własny, to najczęściej, nie rezultat działań samorządów, lecz budżetowych dotacji na wymagany wkład własny, czyli (obok pieniędzy zagranicznych podatników) także pieniędzy krajowych podatników. Do opozycji nie apeluję, gdyż uważam, to za sprawę beznadziejną. Tendencyjność, życzeniowość i ułomność intelektualna sprawiają, że tu już nawet na c i e ń zrozumienia liczyć nie należy.
Możemy nadal doganiać bogatą Europę, ale tylko wtedy, gdy będziemy od niej różnić się tymi cechami, które wymieniłem na wstępie. Szanse na sukces są, ale zawsze możliwe jest wyrwanie własnymi działaniami klęski z paszczy sukcesu!