Rozpętała się burza, bo zmieniono priorytety i nie będzie superszybkiej kolei. Oczywiście krytyka, a jakiś przedstawiciel formacji hałaśliwych ćwierćinteligentów zażądał – jak zwykle – dymisji ministra. Do kompletu głupot zabrakło tylko zdrady i zaprzaństwa. Tymczasem dobrze się stało – i to z kilku powodów.
Zgadzam się z min. Nowakiem, że w kraju (o kształcie niemalże kwadratu), którego główne szlaki kolejowe nie przekraczają 400 km, nie ma sensu superszybka kolej na którejś z tych tras. Wystarczy, że – jak na zachodzie Europy – pociągi międzymiejskie będą chodzić z szybkością eksploatacyjną 140-150 km na godz.
Warto jednak, by nowy Minister miał świadomość, jaką zabagnioną kartotekę przejmuje i jaki powinien być porządek działań, byśmy przestali tak radykalnie odróżniać się od „starych” krajów Unii w kolejnictwie. Kiedy przez dekadę uczyłem w Niemczech, zleciłem jednemu z uczestników prowadzonego przeze mnie seminarium, by przedstawił pożądany stan zatrudnienia na polskich kolejach, biorąc pod uwagę liczbę pasażerów, przejechanych pasażerokilometrów, liczbę przewiezionych ton towarów, przejechanych tonokilometrów, długość trakcji kolejowej (kilometrów szyn), liczebność taboru pasażerskiego i towarowego, itd. – w porównaniu z „piętnastką” krajów członkowskich UE.
Z jego wyliczeń wynikało, iż biorąc z punkt wyjścia relacje w krajach ówczesnej Unii (był to rok 2001 lub 2002) średnie zatrudnienie w polskim kolejnictwie powinno wynieść bodajże ok. 35 tys. osób. A wynosiło wówczas ok. 145 tys. osób. Dziś, po upływie około dekady, wynosi nadal ok. 135 tys., a więc o sto tysięcy więcej niż wynikałoby to z potrzeb sprawnie funkcjonujących systemów kolejowych.
Tak wygląda surowa, niepudrowana, rzeczywistość. W firmie, której zatrudnienie jest prawie czterokrotnie wyższe niż być powinno, głównym problemem organizacyjnym jest znalezienie jakiegoś zajęcia dla tylu zatrudnionych, problemem finansowym natomiast znalezienie jakikolwiek pieniędzy na inwestycje, biorąc pod uwagę ile pieniędzy potrzeba na (nawet nie najwyższe) płace.
I pożądane inwestycje, to nie powinien być przysłowiowy kwiatek do siermiężnego kożucha! Kolejne dyrekcje kolejowe wyciągały pomysł superszybkiej kolei za każdym razem, kiedy wyczerpywała się cierpliwość rządzących wobec niezgulstwa i oporu kolejarzy wobec jakichkolwiek zmian na kolei. Tymczasem potrzebne inwestycje to modernizacja torów, jako podstawowy element przyspieszenia tempa, w jakim mają jeździć pociągi w c a ł e j Polsce, a nie tylko na jednej-dwóch liniach superszybkiej kolei. To także wymiana sporej części taboru. I wreszcie przyjęcie europejskich standardów obsługi – w tym i higieny.
Autorka powieści humorystyczno-sensacyjnych, Joanna Chmielowska, powiedziała kiedyś, że uwierzy, iż do nas zawitała Europa, gdy nasze ubikacje będą wyglądać tak, jak na Zachodzie. W pełni się z nią zgadzam. Biorąc pod uwagę obecny stan naszych kolei, warto by zawołać: „Pilnuj szewcze kopyta”! To znaczy najważniejsze, elementarne potrzeby powinny zostać zrealizowane w pierwszej kolejności.
Wystarczą nam pociągi jeżdżące w dwie godziny z Warszawy do Katowic, Poznania, czy Krakowa, a pół godziny dłużej do Gdańska, czy godzinę dłużej do Wrocławia. Odpowiednio powinny wyglądać szybkości na innych trasach: ekspresowych i zwykłych. A obok szybkości poprawić się powinny standardy.
Bardzo wątpię, czy uda nam się to gdy – biorąc pod uwagę liczbę zatrudnionych na kolei – jedni kolejarze będą deptać po piętach innym. Jeżdżąc przez dziesięć lat na trasie Warszawa-Berlin obserwowałem trzy zmiany personelu na tej trasie po polskiej stronie granicy. Jedna zmiana wsiadała w Warszawie i wysiadała w Kutnie, druga wsiadała w tymże Kutnie i wysiadała w Poznaniu, a ostatnia, wsiadłszy w Poznaniu, wysiadała w przygranicznym Rzepinie. Każda, oczywiście, przeprowadzała kontrolę biletów wszystkim pasażerom, przerywając im ich zajęcia…