Na niedawnej konferencji w New Delhi o globalnej gospodarce zajmowano się m.in. modnym w kręgach lewicowych tematem „wykluczenia”. Dziś nie ma tych, którzy np. nie oszczędzają, bo przepijają to, co zarobią, tylko mamy „wykluczonych” z oszczędzania; o c h ę c i oszczędzania nie mówi się. W Indiach, kraju wielce postępowych polityków i urzędników, nie zabrakło, więc, i takiego tematu, jak „wykluczenie z usług finansowych”.
No i prowadzący dyskusję prezes (państwowego, rzecz jasna!) indyjskiego banku rozwoju perorował z całą powagą na temat tego, że banki powinny starać się objąć swoimi usługami wszystkich, tworzyć specjalne sekcje w swoich oddziałach, które sięgałyby do różnych grup mieszkańców, opracować specjalne metody docierania do najbiedniejszych, itd. A państwo powinno wprowadzać regulacje, który „wspierałyby” te wysiłki.
Zwrócił mu na to uwagę ktoś z prywatnego sektora bankowego, że firmy prywatne, aby przetrwać i móc rozwijać się, muszą przynosić zyski. A to oznacza, że koszty jakiejkolwiek działalności nie mogą przynosić strat. Inny, odnosząc się do „wspierającej” działalności państwowych regulacji, przypomniał oczywistą dla ekonomisty prawdę, że najkorzystniejszą dla ubogich polityką gospodarczą jest p o l i t y k a p r o w z r o s t o w a.
Niech rząd odczepi się, więc, od wskazywania bankom, jak docierać do ubogich, a zadba o to, by nie przeszkadzać przedsiębiorcom w tworzeniu nowych miejsca pracy. Jeśli ludzie zaczną zarabiać, to po pewnym czasie sami zadbają o to, by zaoszczędzone przez nich pieniądze przynosiły choć niewielkie korzyści. To przypomnienie było tym bardziej na czasie, że w stolicy kraju na 17 mil. mieszkańców są 4 mil. bezdomnych.
Już zapewne tylko przez uprzejmość (a może i przez ostrożność!) nie apelował, by państwo indyjskie, czyli jego urzędnicy, nie brali się „dalszego doskonalenia” czegokolwiek. Problemy bowiem tylko wzrosną, a przeznaczone na te cele pieniądze rozejdą się nie tyle po kościach, ile właśnie po urzędnikach.
Jak obliczono gdzie indziej, koszt utrzymania armii państwowych urzędników wynosi więcej niż pomoc socjalna dla 300-400 mil. najbiedniejszych mieszkańców kraju. A mówimy tu tylko o płacach, a nie o wszechobecnej korupcji, z której najbardziej korzystają właśnie urzędnicy. Zamordowany przez fanatyka w 1991r. premier Rajiv Gandhi stwierdził kiedyś, że być może nawet do 85% wydatków na cele rozwojowe ląduje w kieszeniach biurokratów. Gdyby nawet przesadził o połowę i tak byłaby to szokująca informacja!
W Indiach urzędnicy są bardziej nietykalni niż święte krowy, wałęsające się po ulicach miast, ze stolicą włącznie. Nie można ich zwolnić, gdy (w rzadkich przypadkach) przyłapie ich się na korupcji, gdy źle pracują, gdy nic nie robią, a nawet gdy nie przychodzą do pracy.
Tymczasem u nas ciągle słyszymy o roszczeniach tych, czy innych grup pracowniczych „na państwowym”: górników, kolejarzy, nauczycieli, policjantów i in., a nawet będących na państwowym garnuszku związkowców. Ci ostatni, to przykład patologii nieznanej nawet w zdemoralizowanej „socjalem” Zachodniej Europie (nie mówiąc o Indiach). Tylko u nas związki zawodowe finansowane są nie ze składek swoich członków, lecz ze środków państwowych firm i urzędów, w których działają! Może warto by, więc, wysłać naszych polityków np. do Indii? Przestali by może zastanawiać się, jak zwiększyć w kodeksie pracy uprawnienia związkowców zamiast zlikwidować im państwowy garnuszek i kazać utrzymywać się – jak wszędzie – ze składek?…