Tydzień temu wskazywałem na gigantyczne koszty tzw. odnawialnej energii, które prowadzą nie tylko do budżetowego marnotrawstwa, ale także – wbrew przeróżnym obietnicom ekologów i polityków – do destrukcji miejsc pracy w przemyśle krajów zachodnich (i nie tylko w przemyśle!). Powstaje pytanie, po pierwsze, dlaczego tak kosztowna wytwórczość stała się dominantą działań regulacyjnych i finansowych polityków i, po drugie, dlaczego, mimo iż coraz wyraźniej widać niezrealizowane efekty i szybko rosnące koszty, polityka ta zmieniana jest niechętnie, powoli i na ogół tylko w szczegółach, a nie zostaje radykalnie odrzucona.
Zacznę od zasady cui prodest z prawa karnego antycznego Rzymu. Rozpoczynając postępowanie sędzia śledczy miał zadać sobie pytanie: kto skorzystał (z popełnionego przestępstwa). Otóż cynicy twierdzą, iż nie ma takiej bzdury, której nie uchwycą się politycy, jeśli pomogłaby im w wyborach. „Zielona energia” brzmi piękne, bo ekologiczne hasła ciągle jeszcze (bo nie znamy ich ceny!) cieszą się emocjonalnym poparciem większości w zamożniejszych krajach. Gdy mówi się o „zielonej przyszłości”, „zielonym przemyśle” i „zielonych miejscach pracy”, to politycy chętnie wskoczą do tego pociągu, nie myśląc o kosztach, tylko o politycznych korzyściach. Mamy więc, obok ekoobsesjonatów rzucających owe hasła, pierwszych, którzy skorzystali, mianowicie polityków.
Ale to dopiero część odpowiedzi w naszych poszukiwaniach cui prodest. W okresie prohibicji w USA rozwinęło się coś, co nazywano tam sojuszem nawiedzonych (protestanckich duchownych domagających się utrzymania prohibicji, mimo jej niepowodzenia i widocznych kosztów społecznych) oraz przemytników (zarabiających krocie na szmuglowaniu do Stanów ogromnych ilości alkoholu). Podobną sytuację mamy w kwestiach związanych z „zieloną energią”. Z jednej strony mamy ekoświrownię nienawidzącą naszej kapitalistycznej wolności i zamożności oraz straszących globalnym ociepleniem wywołanych rzekomo działalnością człowieka, a z drugiej rozmaitych cwaniaków, którzy widzą, iż mogą na tych obsesjach obłowić się sowicie.
No i pojawia się to, co Bjoern Lomborg, statystyk i eks-ekolog, nazwał kompleksem ekologiczno-polityczno-przemysłowym. Wielu przedsiębiorców jest gotowych porzucić codzienną walkę o maksymalizację zysku na konkurencyjnym rynku w zamian za gwarantowane ceny na swoje produkty.
No i stąd mamy przemysły wytwarzające elementy do elektrowni produkujących odnawialną energię oraz same elektrownie, w których koszt produkcji energii jest wielokrotnie wyższy niż z elektrowni konwencjonalnych. Wszystko to zatrudnia jakichś ludzi, o czym się głośno obwieszcza, ale kosztuje tyle, że niszczy – wielokrotnie liczniejsze – niesubsydiowane, a więc normalne miejsca pracy, co się przemilcza. Chociaż z coraz większą trudnością (o czym pisałem tydzień temu). Mamy, więc, kolejny element odpowiedzi na pytanie: kto skorzystał.
A że korzystających jest wielu – i popularnych, i wpływowych – więc ten kosztujący tak wiele gospodarkę i zatrudnionych w niej ludzi szkodliwy nonsens będzie ograniczany raczej powoli. I to jest odpowiedź na postawione pytanie, dlaczego destruktywne regulacje i rozwiązania finansowe trwają dużo dłużej niż okres potrzebny dla oceny, czy koszty są wyższe, czy korzyści.